Kościół a państwo

Podczas pokazu nowego filmu Grzegorza Brauna pt. „Luter i rewolucja protestancka” (który na marginesie zdecydowanie polecam) w Zielonej Górze wywiązała się niezwykle ciekawa dyskusja. Jeden z widzów zadał pytanie, czy Prawo Azylu w klasztorach, z którego skorzystał Luter uciekając przez karą śmierci, nie świadczy właśnie o tym, że Kościół Katolicki miał zbyt dużą autonomię względem praw stanowionych przez władze państwa. W ostateczności bowiem azyl, jakiego udzielono Lutrowi, uratował mu życie i w pewnym sensie doprowadził do protestanckiej rewolucji, która nie tylko odbiła się czkawką samemu Kościołowi, ale i doprowadziła do powstań i krwawych masakr w wielu miejscach w Europie. Innymi słowy, pojawiło się pytanie o to, czy w ogóle Kościół powinien ingerować w państwo, a jeśli tak – to jak daleko.

Choć w gruncie rzeczy równie zasadnie można by obwiniać zasady uniwersytetu w Wiedniu o rozpętanie II wojny światowej, gdyż nie przyjął na studia młodego kandydata Adolfa Hitlera, to sprawa rozdziału Kościoła od państwa jest kwestią poważną, choć niestety rzadko kiedy dobrze rozumianą. Dzisiejsze spojrzenie jest mniej więcej takie: Kościół w ogóle nie powinien ingerować w sprawy państwowe, a najlepiej zupełnie się na ich temat nie wypowiadać. I od tej zasady nie powinno być żadnych wyjątków. Co ciekawe, zwolennicy tak rozumianego rozdzielenia Kościoła (i w ogóle jakiejkolwiek religii) od państwa nie odmawiają prawa do agitacji wyborczej czy też do ingerowania w prawo i w państwo nikomu innemu. Mogą to robić np. dziennikarze, związkowcy, działacze społeczni, różnej maści eksperci, jacyś aktywiści, lobbyści, a nawet politycy obcych państw, ale nie Kościół. Widać wyraźnie, że taka postawa oznacza segregację ludzi na tych normalnych, którzy mogą mówić co myślą oraz próbować swoich sił w polityce, i tych, których trzeba izolować od społeczeństwa, którzy mają zakaz publicznego wypowiadania się. Nie jest to więc rozdział pomiędzy władzą świecką a duchową, ale zwykła nietolerancja mająca cechy kato-fobii. Szczególnie w dzisiejszych czasach, w których to właśnie państwa decydują jaki kształt przybiera życie każdego człowieka od narodzin (w państwowym szpitalu), przez edukację (w państwowej szkole), życie dorosłe (określone milionami przepisów) i pogrzeb (w trumnie za tzw. państwowe pieniądze). A szkoda, bo Kościół ma przynajmniej w statucie i swoich ideałach zachowanie przyzwoitości i wszyscy się złoszczą gdy jej nie zachowuje, a tacy dziennikarze lub lobbyści już nie muszą się zachowywać fair, otwarcie faworyzują różne interesy i niewielu to razi.

Jak więc poprawnie rozumieć rozdział Kościoła od państwa? Doskonałym przykładem jest właśnie średniowieczne Prawo Azylu. Jeśli człowiek czuł się gnębiony przez państwo, miał dzięki Prawu Azylu jakąś drogę ucieczki, jakąś alternatywę. I odwrotnie, gdyby Kościół kogoś gnębił, taki człowiek mógł zawsze szukać ratunku we władzy świeckiej. Na tym właśnie polega podział władzy. W tym przypadku na świecką i duchową. Jeśli nie byłoby ani jednego miejsca, w którym prawo świeckie nie jest dominujące, to wówczas mamy do czynienia z władzą totalną, bezalternatywną. Tak jest właśnie dziś. Na szczęście dziś można łatwiej niż kiedykolwiek uciekać do innych krajów, a więc spod jednej władzy totalnej pod inną, ale w średniowieczu było to bardzo trudne i dlatego Prawo Azylu stanowiło dobry pomysł. Oczywiście każde prawo można wykorzystać w sposób niegodziwy. Prawo to tylko narzędzie. Ale właśnie dlatego dobrym pomysłem jest współistnienie dwóch (lub więcej) porządków prawnych. Konsekwencją tego są oczywiście ciągłe spory o zakres dominacji jednej i drugiej władzy, ale to one właśnie świadczą o tym, że ten rozdział władz jest realny. Gdyby bowiem którakolwiek z władz uzyskała dominację, to druga już nie mogłaby się spierać i musiałaby się po prostu podporządkować.

Średniowiecze stanowi doskonały przykład sensownie i racjonalnie ułożonych stosunków między państwem a Kościołem. Król ma władzę świecką, czyli armię, urzędy, administrację, poddanych. W wielu kwestiach robi co chce, ale nie ma ostatniego słowa w sprawach moralnych. Kościół ma propagandę, szkoły, działalność charytatywną i osąd moralny, ale nie ma władzy w sprawach świeckich (i choć może doradzać, to nie decyduje). W tych kwestiach ostatnie słowo ma władza państwowa. Oczywiście są też obszary sporne, zazębiające się, w których podział jest mniej klarowny, i w tych dziedzinach trwają zawsze spory o to, kto ma ostatnie słowo.

Gdyby ktoś miał wątpliwości, że średniowiecze miało dobry pomysł na podział władz, niech spojrzy na Unię Europejską, która coraz bardziej tamten okres stara się naśladować. Nasi umiłowani władcy z Komisji Europejskiej czy Parlamentu Europejskiego nie mają już żadnych oporów by uzurpować sobie władzę moralną i bardzo pryncypialnie chłostają wszystkie kraje świata (również te znajdujące się poza Unią), które nie chcą unijnych zasad moralnych przyjąć jako jedynie słuszne. Większość obrad Parlamentu UE to właśnie takie umoralniające wystąpienia, które sprowadzają się do tego, że gdziekolwiek tylko na świecie są jakiekolwiek problemy, to są one skutkiem niedostatecznej demokracji, niedostatecznych praw kobiet i homosiów, niedostatecznej walki z globalnym ociepleniem oraz nadmiernego sympatyzowania z wszelkimi ideologiami, które nie narodziły się w światłych umysłach unijnych teologów.

Jest jednak pewna istotna różnica pomiędzy średniowiecznym Rzymem a współczesną Brukselą. Kościół Katolicki ma zadziwiającą cechę samo-ograniczenia swoich wpływów, a współczesne organizmy państwowe, takie jak UE, nie znają żadnych limitów i ogarniają swoją władzą coraz to nowe obszary. W dodatku Bruksela w celu szerzenia swoich wierzeń stosuje nie tylko perswazję i propagandę. Głównym narzędziem rozszerzania jej wpływów jest przede wszystkim przymus podatkowy, przekupstwo dotacjami i sankcje ekonomiczno-polityczne dla opornych. Wystarczy zapytać, ile państw na świecie przyjęło rozwiązania unijne, ale bez miliardów euro przelanych na rządowe konta bankowe. Te unijne zasady są bowiem na tyle zaborcze, że nikt ich bez miliardów euro na osłodę nie chce przyjąć. Należy się oczywiście cieszyć, że nie jest stosowany podbój militarny, ale to tylko tymczasowe. Gdyby UE była silniejsza, to postępowałaby dokładnie tak jak USA, czyli szerzyła demokrację za pomocą rakiet Tomahawk.

Warto zauważyć, że słynny trój-podział władzy (na władzę ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą) ustanowiono w tym samym celu co średniowieczny dwu-podział (na władzę świecką i duchową). Różnica polega na tym, że wszystkie trzy władze współcześnie opierają się o to samo państwo, o te same źródła utrzymania, o te same służby siłowe i o tych samych polityków. Dlatego następuje nieunikniona synergia tych władz, gdyż żyją one w nierozerwalnej symbiozie. Gdyby były one faktycznie osobne, to nieustannie by się ze sobą spierały, ale ponieważ doją tych samych obywateli, więc spory są co najwyżej o to kto jest ważniejszy, a nie o to co jest słuszne i korzystne dla zwykłych ludzi. I choć każdy system podziału władzy może się zdegenerować, to rozwiązanie średniowieczne okazało się jednak lepsze i trwalsze. Dlatego właśnie największym, niewypowiedzianym marzeniem Brukseli jest to, by zostać nową Stolicą Apostolską Europy z polityczną poprawnością, ekologią, demokracją i lgbt jako nową religią.

Wiele osób w Polsce i innych krajach miało (i często nadal ma) nadzieję na to, że ustanowienie unijnego nadzoru ponad głowami krajowych polityków będzie stanowić dobry hamulec przed jakimiś skrajnymi zapędami władzy. Mimo że większość z tych osób nie identyfikuje się z Kościołem Katolickim, byliby zapewne bardzo zdziwieni gdyby im ktoś powiedział, że to jest właśnie średniowieczny, chrześcijański model Europy. Intuicja tych osób jest więc w ogólnym zarysie całkiem sensowna, tylko stawiają na niewłaściwego konia. Jeśli nad politykami ustawimy jako nadzorców innych polityków, to przecież nadal nie pozbędziemy się korupcji, kumoterstwa, lobbingu, zapędów totalitarnych czy wiecznego dojenia obywateli. Ale jeśli do polityki wprowadzimy ludzi wiary jako swego rodzaju ostatnią deskę ratunku moralnego, to mamy przynajmniej cień szansy, że oprą się choć niektórym pokusom typowym dla świata polityki. Wierzący bowiem uznaje nad sobą zwierzchność Boga, a więc uznaje, że może czegoś nie wiedzieć, czegoś nie rozumieć. Polityk zaś, a szczególnie polityk współczesny, nie uznaje żadnej wyższej instancji ponad sobą i kieruje się głównie swoim interesem, w dodatku najczęściej rozumianym bardzo płytko i krótkowzrocznie. Ponieważ jednak kraje Europy „wybrały” Brukselę, to nic dziwnego, że ich suwerenność stopniowo ale systematycznie maleje a problemy narastają. Nic dziwnego, że muszą każdego roku posłusznie wprowadzać setki nowych wytycznych unijnych i potulnie znosić unijnych kontrolerów, którzy wtykają nos w najdrobniejsze nawet sprawy. W średniowieczu byłoby to nie do pomyślenia…

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!
Proszę czekać...

Dodaj komentarz